Epoka sequelozy

 

Tworzenie dzisiaj kina rozrywkowego hollywoodzkim gigantom przychodzi nadzwyczaj prosto. Każde większe studio typu Disney czy Warner Bros. zdobyło kilka własnych, potężnych franczyz filmowych i w miarę upływu czasu wypluwa nowe produkcje, które jedynie dostawiają kolejną cyferkę w dorobku dobrze znanego nam loga. Kiedy popatrzymy na tytuły – cieszące się w ostatnim czasie największą popularnością w światowym box
offisie, czyli zgarniające do kin rekordową ilość widzów – będą to: kolejne odsłony cyklu stworzonego przez Marvel Studios o coraz to bardziej wymyślnych bohaterach biegających w kolorowych piżamach; wielkie powroty kultowych produkcji typu Top Gun; nowe trylogie gwiezdnowojenne bądź niekończąca się seria z Vinem Dieselem, która od ścigania się po amerykańskich ulicach drogimi autami przeszła do przeskakiwania samochodem po arabskich drapaczach chmur, uciekania jeepem po rozpadającym się moście linowym czy lotu w kosmos pontiakiem fiero. Nastały czasy, w których twórcy filmowi zrezygnowali z tworzenia nowości. Przestało się to opłacać, kiedy zauważyli jak popularne stały się wszelkie prequele, sequele i spin-offy. Nastała epoka sequelozy. Pytanie, czy może trwać ona wiecznie?

Na początku chcę dosadnie podkreślić, że w tekście będę rozprawiał jedynie o kinie rozrywkowym, komercyjnym, skierowanym w zdecydowanej większości do pogardliwie nazywanych „niedzielnych widzów”, którzy lubią pójść sobie w weekend większą ekipką na sympatyczny seans i otrzymać produkt spełniający ich wymagania. ‘Produkt’ to słowo klucz, idealnie spełniające się w roli definicji dzisiejszego blockbustera (wielki kinowy hit). Bo tak jak w XXI wieku znajdziemy ogromną ilość wizjonerskiego kina kameralnego, artystycznego, tak sam nurt rozrywkowy w dzisiejszej kinematografii sprowadza się jedynie do znalezienia odpowiedniego przepisu na produkcję, która zgarnie tłumy do kin. I to już nieważne, czy będzie ona rzeczywiście jakościowa.

Najlepszym tego przykładem będzie obecna polityka Disneya. To potężne korpo wykupiło w przeciągu ostatnich dziesięciu lat większość najbardziej znaczących licencji (między innymi na Star Wars, do Marvela czy Pixara), by teraz wykorzystywać je bez żadnego pomyślunku i wypuszczać nieskończoną ilość filmów związanych z tymi popularnymi franczyzami. O, tu jeden film Marvela, tam jakaś tańsza animacja na Disney+, tu jakiś
serialowy spin-off Star Wars, tam prequel historii z ostatniego filmu Marvela, kolejny sequel Krainy lodu, następny remake klasycznych disneyowskich animacji itd. Eskalowało to wszystko do tego stopnia, że tak jak przykładowo uniwersum Marvel Studios jeszcze przed laty posiadało renomę, dzięki stworzeniu niezwykle fascynujących superbohaterów i stworzenia z nich entuzjastycznej drużyny, dzisiaj zostaje krytykowane nawet przez wiernych fanów. Z jakiego powodu? Najzwyczajniej w świecie Disneya obchodzi teraz jedynie ilość, a nie jakość, co wiążę się z tym, że nowe opowieści o bohaterach Marvela stają się coraz bardziej płaskie i nijakie. Ponadto ludzie zajmujący się efektami specjalnymi nie są już w stanie nadążać za tą samonapędzającą się disneyowską maszyną i w efekcie dostajemy słabo zrealizowane produkcje z paskudnym CGI (wszystkie elementy filmu wygenerowane komputerowo), gdzie zewsząd atakuje nas okropny green screen.

Za pierwszy prawdziwy blockbuster w historii kina uznajemy Szczęki Stevena Spielbierga. Do tamtego czasu mianem tym określano produkcje, które osiągnęły bardzo wysokie wyniki finansowe, np. Przeminęło z wiatrem czy Ben-Hur. Po 1975 roku i premierze filmu o morderczym rekinie, blockbuster zaczął oznaczać niezwykle wysokobudżetowe produkcje, mające na celu zgromadzić w kinach ogromną publikę. Dlatego nie bez przyczyny określa się Spielberga ojcem kina, gdyż to właśnie on pierwszy wynalazł niezwykłą formułę filmu popularnego. Wypuszcza on również dwie potężne franczyzy, które kontynuowane są do dzisiaj i zgarniają ogromne pieniądze. Mowa oczywiście o serii Indiana Jones oraz Parku Jurajskim. Zaraz obok niego wyrósł zresztą George Lucas ze swymi Gwiezdnymi wojnami. I to właśnie wtedy, u schyłku lat 70., sequele zaczęły stawać się czymś atrakcyjnym dla kinowego odbiorcy.

Długi czas „druga część” oznaczała paździerz (slangowe określenie filmu o słabej jakości). Zresztą nawet jeszcze w latach 80., kiedy teoretycznie sequele stawały się czymś popularnym, tak dobre filmy jak kolejna odsłona Obcego czy Terminatora pozostawały czymś wyjątkowym. Ba, do dzisiaj przecież wiele osób podąża za myślą: „druga część nie będzie już tak dobra”. Trudno było zmienić to myślenie. A z czego ono wynikało najsilniej?
Z horrorów. Niskobudżetowe slashery należały do tego gatunku filmów, które bezproblemowo zbierały miliony odsłon. Z reguły oczywiście każdy kolejny był jeszcze tańszy w realizacji, z jeszcze to bardziej prostolinijną historią. Znamy wiele takich horrorowych tasiemców, które miały wzloty i upadki, jak chociażby seria Piątek trzynastego, Halloween bądź Koszmar z ulicy Wiązów. Osobiście lubię podziwiać te cudaczne projekty, bo na przestrzeni tych kilkunastu odsłon twórcy na pewnym etapie kierowali się ze swoimi pomysłami w naprawdę abstrakcyjne strony. Jednak ta kliszowość oraz nieskończone dobudowywanie historii nie pomagały w postrzeganiu sequeli jako pozytywnych. Mimo wszystko im więcej udanych
kontynuacji powstawało, tym ludzie coraz bardziej przekonywali się do takiego sposobu opowiadania historii i sequele stawały się naprawdę opłacalne dla studiów filmowych.

Nigdy nie powiedziałbym, że powstanie sequela było czymś niszczącym oryginalność filmów. Więcej, okazało się zdecydowanie znaczącym etapem w rozwoju kina. A w całej historii powstały „drugie części”, które całkowicie zawładnęły moim sercem. Przecież Ojciec Chrzestny II czy Blade Runner 2049 to absolutnie jedne z moich ulubionych filmów. Jednak proces rozbudowywania pojedynczych historii na coraz większe cykle nie miał końca. Po sequelach przyszły remaki. Producenci filmowi postanowili odświeżyć znane już nam opowieści, budując je na nowo. Znowu kino grozy okazało się prekursorem w tym gatunku. W końcu to Psychol Gusa Van Santa okazał się jednym z najbardziej sztandarowych przykładów remaku. Przedstawiał on historię znaną nam z kultowej już Psychozy Alfreda Hitchcocka. Jednak, mimo że twórca przenosił tę opowieść prawie że 1:1, film odniósł ogromną porażkę i bardzo negatywny odbiór publiki.

Mam wrażenie, że remaki są chyba tym najmniej lubianym elementem całego uniwersum sequelozy. Toteż byłem niezmiernie zaskoczony jak w 2022 roku na gali Oscarów najlepszym obrazem ogłoszono film CODA, remake francuskiego Rozumiemy się bez słów (Amerykanie lubią robić remaki zagranicznych produkcji, bo nie lubią czytać napisów). Wielokrotnie przy ogłaszaniu przez studia powstania filmu, adaptującego jakiś wcześniejszy, nagle odzywa się rzesza fanów oryginału i od razu zaczyna hejtować ten dopiero powstający projekt. Jednocześnie jest sporo remaków, które niezwykle spodobały się większości widowni. Jednak wszystkie je łączy stała cecha – oryginał nie jest już dzisiaj popularnym filmem i mało kto go oglądał. Tak właśnie jest z najnowszymi Narodzinami gwiazdy z Bradleyem Cooperem oraz Lady Gagą, Vanillą Sky (osobiście jednak uważam oryginał za lepszy), Suspirią, Ocean’s Eleven bądź Człowiekiem z blizną, absolutnie najlepszym remakem w historii kina.

Dalej za sprawą George’a Lucasa i jego nowej trylogii Star Wars, także prequele odnalazły swoje miejsce w kinie. A razem z nimi chwilę później wpadnięto na pomysł, że można rozwijać też historie postaci drugoplanowych, w związku z czym zaczęły powstawać spinoffy – dodatki do opowieści głównego cyklu. W końcu powstało i coś takiego jak reboot, który podejmował historię wcześniejszych filmów z serii, ale nie był jego żadną kontynuacją. Aż finalnie w najnowszym Krzyku z 2022 roku twórcy tak silnie zaczęli bawić się całą tematyką sequelozy, że spopularyzowali pojęcie requela (pierwszy raz użyto go przy premierze Batman v Superman), do którego zresztą zaliczylibyśmy także właśnie ich film.

Requel jest „przebudzeniem” serii, które mimo nowych elementów kontynuuje słynną franczyzę. To połączenie nowego ze starym, które ma przedłużyć zainteresowanie uniwersum oraz prowadzić widza do odkrycia znanego wszechświata filmowego z zupełnie innej strony. Fabuła wraca do wątków z poprzednich części, ale nie powtarza ich tak jak remake. Idealnym na to przykładem są Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy, po obejrzeniu których każdy zastanawiał się, dlaczego to było tak podobne do Nowej nadziei.

Wszelkie sequele, soft rebooty czy spin-offy pozwalają twórcom bawić się przeróżnymi konwencjami i rozwijać stworzone przez siebie uniwersa. Jednakże w dzisiejszym Hollywood wielkie studia zbyt silnie podążają w stronę tej całej sequelozy, zabijając przy tym wszelaką świeżość oraz pomysłowość, jakie mają szansę powrócić w kinie rozrywkowym. Zastanówmy się, kiedy dostaliśmy ostatnio nową franczyzę? Kiedy powstał
zupełnie oryginalny blockbuster, niepołączony w żaden sposób z innym wcześniej powstałym filmem? Mam wrażenie, że był to Avatar z 2009 roku, chociaż może coś ominąłem (Diuna z 2021 roku jest oczywiście niezwykle innowacyjną rzeczą w świecie kina rozrywkowego, ale nie zapominajmy o istnieniu Diuny Davida Lyncha z 1984, co skreśla dzieło Villeneueve’a z kategorii świeżych blockbusterów). Co by oznaczało, że od powstania
nowej marki filmowej dzieli nas już dobre trzynaście lat. A to jest już pewien wyznacznik. Wyznacznik banalnej formy, do jakiego przyzwyczajają nas w ostatnim czasie Disney czy Warner Bros.

Kiedy nastąpi zmiana warty i Myszka Miki będzie musiała ustąpić? Oby jak najszybciej. I może nastąpi to prędzej, niż się spodziewałem. Mam wrażenie, że współczesna widownia coraz częściej kieruje się recenzjami, chcąc obejrzeć rzeczywiście dobry film. Najlepszym tego przykładem byłby chyba przypadek kolejnej części Jokera, który w drugi weekend po premierze filmowej zaliczył potężny spadek ilości widzów, liczący aż 90%. Ewidentnie publika zareagowała w ten sposób na szczególnie niepochlebne opinie w sieci. W tym aspekcie mogą również cieszyć coraz częstsze ostatnio porażki w box offisie filmów Marvela, a ogromny sukces finansowy chociażby drugiej części Diuny, która udowodniła, że wciąż może powstawać jakościowe kino rozrywkowe. Bądźmy dobrej myśli.

Dodaj komentarz

trzynaście + dwadzieścia =